Ile razy chcieliśmy od tak wsiąść do samochodu i pojechać w siną dal?
Nie oglądać się za siebie. Tylko jechać. Prosto. Przed siebie. Bez celu.
Nie mieć żadnych zobowiązań, obowiązków, zmartwień. Nie przejmować się
niczym. I przede wszystkim odciąć się od otaczającej, często brutalnej
rzeczywistości. Szczególnie ostatnio.
Praca? Szkoła? Studia? Matura (Wielki Egzamin Dojrzałości)?
S T O P .
Bzdurą jest nazywanie zarówno matury, jak i jej obcojęzycznych
odpowiedników, Wielkim Egzamin Dojrzałości. Przepraszam bardzo, ale jaki to
wielki egzamin dojrzałości? Dojrzałość kojarzy mi się z wkroczeniem w wielkie,
dorosłe życie, gdy ma się 18’ście lat i jest się tzw. „młodym/głupim dorosłym”.
Wtedy wszyscy jesteśmy Paniami i Panami Świata. Brzmi nieco znajomo, nie? A
matura i egzaminy jej podobne – w moim wypadku to były A-levels – zaledwie
sprawdzają naszą wiedzę. Wiedzę, którą przekazują nam nauczyciele. A jeśli oni
nie potrafią nauczać, to kaplica. Sama się spotkałam z takim przypadkiem na
studiach, gdy wykładowca nie potrafił wytłumaczyć niczego auli 300+ studentów.
Niejednemu z was pewnie przytrafiła się podobna sytuacja.
Wtedy następuje przeklęta frustracja. Na własną bezsilność i debilność.
Ale to dopiero początek. Życie nie kończy się na maturze, czy też studiach,
tylko toczy się dalej. W ciągu X lat, doznajemy tych przepięknych wzlotów, gdy
chce się krzyknąć, zrywając sobie gardło, że jest się bogiem. W takich
momentach czujemy się nieśmiertelni, nic nie jest w stanie nas powstrzymać,
wydaje nam się, że tak jak wtedy, przez resztę życia jesteśmy w stanie przejść
niczym buldożer.
G ó w n o p r a w d a .
Bo wtedy znienacka do akcji wkracza Ż Y C I E w przebraniu
jakiegoś tandetnego hipstera i wszystko ci pierdoli. A ciężko, oj ciężko jest
się podnieść, gdy zaledwie przed chwilą władało się światem. Nikt nie jest
niepokonany. Każdego z nas czeka ten ostry cios w brzuch, kiereszujący jego
wnętrzności, przyprawiający o odruchy wymiotne.
Czujecie to? To przeklęte życie, odbiera właśnie swoją własność. Całe
szczęście, nawet przeklęte buldożery znikają niczym niechciana zjawa.
Paradoksem jest, że bardziej tęsknimy za tą zjawą, niż za rzeczywistością.
Kończy się bujanie w obłokach, bo życie
postanowiło wepchnąć na pierwszy plan coś tak okrutnego, jak rzeczywistość,
która jest paskudna, brudna i ociekająca niepowodzeniami.
I to właśnie wtedy, jak to kiedyś śpiewała
Maryla Rodowicz, mamy ochotę wsiąść do pociągu byle jakiego. Zresztą
nieważne, czy to jest samochód, pociąg, samolot czy nawet rower, albo
zarąbiście długi spacer. Nie pogardzimy niczym, dzięki czemu ponownie (chociaż
na tę głupią chwilkę) wsadzimy głowę w wysokie chmury i wrócimy do
wyimaginowanego życia.
Ile razy powiedzieliście sobie: mam
dość, spieprzam stąd?
Wiele razy marzyłam o beztroskiej podróży, z plecakiem zarzuconym na
plecy. Nie liczyłoby się nic oprócz tamtej chwili i łutu szczęścia.
Ale wtedy przychodzą niechciane głosy:
rodziców, partnera, przyjaciół, znajomych.
(za co chcesz jechać?)
(za co się utrzymasz?)
(jak opłacisz bilety?)
(co będziesz jeść?)
(a P R A C A ?)
(a jak ktoś cię zaatakuje?)
I wtedy na serio masz ochotę wszystkim
pieprznąć w kąt.
I egzystujesz, tak po prostu. Ponieważ tak
trzeba, bo wypada, bo takie właśnie jest życie i ta cholerna rzeczywistość,
którą w tej chwili gardzisz.
Potem znowu jesteś panem świata, bogiem… i
tylko czekasz, aż życie znowu ci przywali i będziesz ryczeć głośno w poduszkę.